poniedziałek, 19 listopada 2007

O Lucyno!!! Tralala... Pomachaj mi ręką wyjętą z torebki!

Lucynę potrącił autobus. Był duży i czerwony. Nie jakaś tam żółta podróba, których stado zalała ostatnio ulice Śląska.
A więc potrącił ją autobus i trzy metry przeszybowała nad jezdnią.
Upadając niefortunnie na ciągłą linię urwała sobie nos. Pozostały jej magiczne dwie dziurki, które wpuszczały i wydmuchiwały powietrze.
Lucyna twarda była. Wstała i otrzepała się.
(trzep, trzep)
Westchnęła głęboko i podrapała się w nos, który leżał na ulicy. Dalej sprawiało jej to przyjemność.
Los chciał ją ocalić więc rzucił ją na pasy. Jak wiadomo, ludzi na pasach nie wolno potrącać. Ucieszyła się Lucyna i zaśpiewała BAJLANDO BAJLANDO AWIJO AJO... Mimo że nosa nie miała to dobrze jej było. Przeżyła.
Idąc w stronę chodnika nie zauważyła porzuconej deskorolki. Podjechała niechcący na niej dwa metry od pasów, a tam potrącił ją rozpędzony TIR.
Kierowca wiózł chemikalia i miał brodę.
"Podrzucił" ją o jakieś piętnaście metrów dalej. Leciała i leciała bo piętnaście metrów to wcale nie tak mało, a gdy już spadła, złamała sobie obojczyk i zgubiła dysk. Że dysk straciła to i pamięć się skasowała...
Biedna Lucyna...
Znów wstała i wzięła się do kupy. Trochę zaśmierdziało. Popatrzyła na lewo i prawo i zdała sobie sprawę, że tylko jednym okiem zerka. Szybko odnalazła brakującą gałkę na torach, na których akurat stała. Tak ją TIR podrzucił.
Wtedy trzasnął ją pośpieszny z Sulejowa do Kraśników. Tak ją trzasnął, że pęd wiatru we włosach pomieszał jej myśli! JESTEM PIĘKNA - jęknęła w locie, próbując jednocześnie wyłapać zęby, z których każdy w inną stronę zmierzał. Niegdyś ćwiczyła PING PONG więc niemal wszystkie uchwyciła w locie tuż przed upadkiem.
Poza jedną prawą górną piątką. Ta upadła na tor sąsiedni.
Gdy Lucyna się zbierała z naprzeciwka nadjechał towarowy z Wólczanki do Próchnika. Z przeciwległej strony i na szczęście na innym torze niż Lucyna się zbierała.
Ale pociąg ten najechał na zęba, który Lucyna zgubiła. Ten pod kołem zaświergolił, zakręcił się i niczym pchełka (z gry pewnej a nie ta krew żłopiącą) strzelił prosto w kręgosłup Lucyny. Ta upadła sparaliżowana od pasa w dół.
Pomyślała, że jednak dalej będzie twarda.
Wiedziała że już żaden pociąg jechać nie będzie, więc na rękach, wlokąc za sobą nogi, poczołgała się torem w stronę najbliższej aglomeracji.

C.D.N.
........
.............
..........................
Aglomeracja była piękna i oświetlona na wszystkie strony. Stąd też Lucyna nie wiedziała gdzie spoglądać.
Postanowiła spojrzeć w lewo. I dzięki temu tylko zauważyła tramwaj, który właśnie miął się zatrzymać. Ponieważ kierowca był pijany, to pojazdu nie ujarzmił i pojechał dalej. Lucyna bez nóg została, ale prychnęła tylko cicho i ręką na to machnęła, przewracając się oczywiście bo nie miała podpory dla ciała swego. Zdarła sobie nieco skóry z twarzy. Ale i tak była zadowolona, bo będąc sparaliżowaną od pasa w dół, nawet nie poczuła że co nieco sie pozbyła, a i tułów łatwiej było ciągnąć za sobą...
I wtedy pojawił się BATMAN!
C.D.N.
....
........
...........

Należy w tym miejscu przybliżyć sylwetkę tego człeka.
Jak sam pseudonim świadczy, nie jest on miłą osobą. Jest on okazem samego zła, które tylko i wyłącznie w bólu i cierpieniu przyjemność znajduje!
Pecha miała Lucyna, że na Batmana, czyli Człowieka Bata wpadła!!!
Trzasnął on raz i drugi w jej stronę i nagle Lucyna nie miała już uszu....
"HA HA HA HA HA HA HA HA HA!!!!!" - zaśmiał się złowieszczo Batman. Po czym smagnął pejczem raz jeszcze.
Lucyna odpowiedziała mu cichym "HI HI HI HI HI HI..." bo ją nawet rozśmieszył zlot tych wszystkich wypadków dzisiejszych.
Batman, ponieważ był poszukiwany listem gończym od tygodni już paru, nie mógł, zbyt długo batożyć Lucyny. Smagnął ją raz jeszcze pozbawiając górnej wargi i uciekł w noc. A ta ciemna była to i skryła tego ciemnego charaktera...
Lucyna została sama na ulicy i żaden przechodzień sie nie nachylił nad babą bez wary, uszy i kończyn. Myśleli, że żebra... Zrozumiałe...
Lucyna otarła pot ręką. I dobrze że to zrobiła, bo to ostatni moment był, żeby to uczucie zachować.
Otóż Dupnął Piorun z Saturna i urwał Lucynie obie ręce! padła na twarz i załkała cichutko. teraz dopiero dotarła do niej groza sytuacji!
Gdy się uspokoiła, nie mając ani rąk ani nóg, Lucyna wysunęła język. Zapierając się nim o chodnik, zaczęła dumnie przeć do przodu!
Niechcący chwycił nagle przymrozek. Zanim się Lucyna obejrzała, jej język został na chodniku. Przymarzł i z ust uciekł. Ot taki kawał...
Próbowała jeszcze przemieścić się ruszając powiekami, ale na nic się to zdało...
Zastygła Lucyna...
Funkcjonariusz Mariusz, pilnie obserwował każdy ruch Lucyny. Od samego początku jej perypetii z dnia dzisiejszego. Śledził ją i obserwował. Żal ściskał mu ciało i chuć. Bo tak patrząc na nią, wręcz ją pokochał!
Nawet mu trochę ulżyło, gdy dziewczę to nagle zniknęło.
Bo to nie była zwykła Lucyna lecz niezwykła haLUCYNAcja...
Odsapnął i skończył służbę.

piątek, 16 listopada 2007

Dawno nie pisałem, więc prątkowanie!!!

Prątki, jak każde inne zwierzątka lubią sałatę.
Nie mylić warzywa tego z kapustą (jeśli ktoś czytał poprzednie posty) bo to nie to samo.
Sałata ma liście delikatne a kapusta okrutne. No życie tak to stworzyło. dlatego prątki, jako istoty uległe wolą to pierwsze. Okładają się ich liśćmi i lepią z nich glutki. Takie małe glutki. Bo tymi glutkami mogą zalepiać sobie uszy, do których wpadają zbędne słowa. A słowa często są zbędne. Bo liczą się gesty i spojrzenia.
A żeby i od tego prątki mogły się też odciąć to lubią szpinak. Bo szpinak jak się zagotuje jest mulisty. A muliste rzeczy łatwo na oczy nałożyć. Z zamkniętymi powiekami oczywiście, bo inaczej szczypie. I wtedy nic nie widać. I prątki to lubią. I lubią jak jest wesoło. A lubią jak jest wesoło, gdy wesoło jest wkoło. Takie to prątki.
I dlatego prątki lubią marchew. Bo nic tak nie cieszy jak stałość pewna w dłoni ujarzmiona. Chwytają tę marchew i kręcą spirale. Tak długo kręcą, aż ukręcą radość. A każdy się lubi radować. Sok z marchwi też jest dobry i zawsze z tego wynika. A kręcąc marchewką zawsze on wychodzi.
Że i marchewka czasem może być nieświeża. Stąd Prątki, żeby powstrzymać złe uczucie, jedzą krówki-mordoklejki (których już nikt nie produkuje! - DLACZEGO?!?), i zalepiają sobie usta.
Nie czują smaków i czują się prawie szczęśliwe. No chyba że poczują nosem masło roślinne. W tym zapachu drzemie moc nieczysta!
Więc prątki też lubią kalarepę. Bo jest twarda jak stolec (po przepiciu) i niewzruszona jak Dajmonion podczas wzlotu... Więc cisną w nozdrza z kalarepy miąższ by ten zatkał receptory. Wpadają wręcz w ekstazę niechlubną by pokoleniom następnym ją przekazywać! Ale to nie wystarcza!
Czasem ktoś prątka dotknie.
I co on biedny ma zrobić?
Roznosi choroby, żeby się ktoś od niego w końcu ODPIERDOLIŁ!!!

DRAMAT.

sobota, 3 listopada 2007

O spawaczu Władku, co nie miał pośladków...

Był raz sobie Władzio szczodry,
nie dbał o się ani mordy
mu pokrewne, pewnie za to
zamiast dupy - kalkulator.

Liczył wszystko i bez reszty
stąd też pewnie go obeszły
wszelkie próby go zwodzenia:
mówił zawsze: DO WIDZENIA!

Sory miałem ochotę coś zrymować na poczekaniu i pod wpływem alkoholu... Wyszła fraszka bez sensu i dobrze bo takie lubię ;) Można by to pewnie w epopeję jakąś przetworzyć, bo temat kalkulatora zamiast dupy jest wdzięczny i zaradny zarazem, ale dziś mi się nie chce...
Tak moi drodzy!
MAM W KALKULATORZE CO O TYM POMYŚLICIE!
Raz na górze a raz w rurze!

Trza se radzić i fraszki tworzyć ze słów, które ślina na język przyniesie.... Rozluźnia to i łechta...
A poza tym wszyscy wiemy po co jest ten blog ;)

pozdrawiam, a zapominalskich proszę o ukazanie tożsamości, bo ileż można....

wtorek, 30 października 2007

Terminator 4, czyli nie mazać mi się do cholery!!!

Kabul. Późne popołudnie. Coś kole 13.14.
Słońce praży. Ktoś wylewa pomyje z okna apartamentowca numer 7. Lecą ślizgiem podłużnym. Spadają. Ktoś umiera od uderzenia. Nikt nie zauważa.
Muchy brzęczą. Brzęczy też niema sierota pod płotem. Mówić nie umie. Brzęczy.
Zły to czas nastał w Kabulu. Nikt nie chodzi w południe spać. Nikt do dziecinki nie mówi: "luli, luli, lulu..."
Dziecinki same zasypiają. Gorąco jest.

Nagle spod płota, wstaje sierota.
I choć to niemota, to depcze na kota.
Kot w mig mu umyka, lecz wcale nie znika,
pot płotem przystaje i mruk z pyska daje:
MRRRRAAAAAUUUUU!!!

Sierota jak wryty zostaje pokryty
psią sierścią i czuje się jak niewyżyty!
Zatrważa się, zgina i wnet przypomina
poczwarę co z kotła wyszła jak pomyja.

Załkało chłopięcie i wnet na swej pięcie
Obrócić się śmiało jak młode jagnięcie
idące na ścięcie i ciche plaśniecie
oznaczać tu miało, że upadł na pysk!

I nim się pozbierał, to łez cała sfera
zalała mu skronie a nawet i twarz!
Choć myślał, że znikał - się sprykał i zsikał
i woń toczyć począł jak serek fromage.

Gdy szczyt już rozpaczy osiągnął wśród gluta
i nic mu już pomóc nie mogło, prócz buta -
od ojca pamiątki, co zginął na wojnie,
choć płacząc, zapragnął gdzieś usiąść spokojnie.

Gdy usiadł, a co tam, miał prawo ku temu,
zza rogu wynikło trzech Schwarzeneggerów!
Złociści wręcz mgliści niczym cni mentorzy
Bo jakby nie patrzeć to TERMINATORZY!

Podeszli do niemej postaci chłopaka
a każdy miał ruchy jak blada pokraka.
Spojrzeli i ruchem żurawia z budowy
zbliżyli swe dłonie do głowy niemowy.

"Tyś dziecię wybrane" - krzyknęli potrójnie
i każdy se zgrzytną przekładnią niespójnie.
"Ty przestań się beczyć, bo świat na cię czeka
Ty weź się opanuj - jak aktor z STAR TREKA!!

Sierota podniosła oczęta liźnięte
łzą nieco już mokrą, jak nowo poczęte
spojrzało w oblicze złych Terminatorów,
że mówić nie mogło, użyło swych porów!

Wydała sierota zapachów tysiące
i znów na złej ziemi zatliło się słońce!
I nagle się stało... się stało bez jajec,
że się w nim przebudził niejaki WYBRANIEC!

Świat poczuł na nowo, że żyć może w zgodzie
A zły terminator nie poddał się modzie
i dobrem zasłynął, choć łatwo nie było
lecz to co się stało, zły grzech z niego zmyło!

I tak to się działo w niemrawe południe
gdy słonce w Kabulu prażyło okrutnie,
i gdybyś człowieku miał mieć kiedyś ZATOR,
Nim umrzesz, krzycz głośno: HELP ME TERMINATOR!


Jezu.... jeszcze ktoś pomyśli że coś biorę :/
A tam w dupie to mam ;) I tak już tego nikt nie czyta :P

sobota, 27 października 2007

Pampalini Łowca Zwierząt jedzie do Wenezueli!

Pampalini Łowca Zwierząt obudził się sromotnie w dniu swoich czterdziestych siódmych urodzin. Przeciągnął się przeciągle i pomyślał: JAJECZNICA. Jak pomyślał, tak se zrobił. Ubił jajo jedno i drugie, po czym zasmażając to sprytnie na patelni żeliwnej uśmiechnął się do siebie - zapach go ukoił, a pogoda po oczach słonecznym promieniem poczęstowała. Zjadłszy przysmażane dary kurze i mając już dość poczęstunków na ten poranek, wsiadł na swojego nosorożca, który zaparkowany stał pod jego wigwamem, i zapodawszy mu z buta, ruszył do kryjówki Czarnego Króla Papuasa.
Miał chęć na rozmowę. A rozmowa rozwija i roznieca chęć zdobywania wiedzy. Pampalini tego zapragnął i miał do tego prawo. Zwłaszcza, że to jego urodziny.
Poczekał grzecznie w kolejce, którą ustanowiła sekretarka Malpanaokonasrala, i gdy wszedł do gabinetu ze słomy uściskał serdecznego przyjaciela Czarnego Króla Papuasa.
Gdy usiadł na słomianej leżance, Czarny Król Papsas spytał go:
- Z czym przybywasz o Pampalini Łowco Zwierząt?
Ten mu rzekł:
- Z platfusem, ale oprócz tego mam do Ciebie sprawę.
Się Król zamyślił.
- Widzę, że myślisz o Królu - odparł na zamyślenie Pampalini i od razu poczuł, że palnął FOPA!
- To tylko prostata mi doskwiera - odparł Król.
- Cieszę się, że to nie afrykański tyfus z Zimbabwe - dyplomatycznie szepnął Pampalini. Przyjaźń przyjaźnią ale maniery muszą pozostać nieskalane. - Mógłbyś w końcu mieć krosty a tak to tylko problemy z sikaniem.
- Masz rację o Pampalini, ale doskwiera mi tak na prawdę gorączka sobotniej nocy, która przyszła do mnie w zeszły czwartek!
- To doprawdy straszne! - zatrwożył się Pampalini - Ostatnio czułem się źle mając spadek ciśnienia we wtorek! Ale w czwartek to wręcz niedopuszczalne!
- No i o tym właśnie mówię! Zwłaszcza, że w sobotę planowałem polecieć moją paralotnią nad puszczę rozpustną i sprawdzić stan karmników ptaków Emu, które oszalały i nie chcą już znosić jaj dla mniejszości seksualnych mojego kraju!
- Ależ Królu przecież tam panuje lato!
- No i właśnie dlatego, szal chciałem sobie ukręcić z włókien bambusu, a te nagle przekwitły, pochyliły sie i zmarły!
Pampalini poczuł, że sprawa, z którą przybywa jest nikła i nic nie znacząca... Zapłakał nad losem Króla...
- Nie płacz, bo dziś jest środa i pecha to przynosi! - rzekł Król.
- Kiedy nie mogę się opanować jak pomyślę o poziomkach, które przez to lato się zarumienią średnio a nie złociście, i nie w poniedziałek, co zwykle im szczęście przynosi!
- To ma być problem?!? Ostatnio odkryłem u siebie BRODAWKĘ!!! Najgorsze jest to, że ona pojawia się i znika. Zawsze przed 20 wieczór i TO CODZIENNIE! Zacząłem już TO nazywać Panem Brodawką! Przychodzi do mnie i mówi do mnie głosem z brukowców, by potem zniknąć i nie wracać do dnia następnego... Czasem gubi parasol!
- Parasol?!? To straszne!
- Straszna to jest wojna w Iraku! Żyję w buszu i go nienawidzę! Jam to, czy nie ja!?!
Pampalini zamyślił się roboczo... Król wszedł na grunt grząski... Pampalini przypomniał się że ma urodziny i w tej sprawie przyszedł do króla...
- Przepraszam Królu, ale mam urodziny i dlatego przyszedłem. Mam do Ciebie prośbę o prezent na tę okazję.
- Co tylko zapragniesz drogi Pampalini! Kocham Cię jak brata, a nawet jak mojego pancernika!
Pampalini się zaczerwienił, wiedząc, że lepszego komplementu nie otrzyma.
- Chciałbym odnaleźć miłość, a ponoć tylko w Wenezueli ta prawdziwa istnieje!
- Chciałbyś wizę?
- Bardzo Królu!
- No, ale dzisiaj jest środa!
- No racja. To ja rok poczekam. Będzie czwartek.
- Pampalini, ty to jednak masz łeb!
- A tam Królu! Wodogłowie to nie wszystko!

KONIEC

Nie no nie wierzę!!!!

LUDZIE NIE ZAWÓDŹCIE MNIE!!!! Nie wierzę, że nikt nie ma nawet debilnego pomysłu, z którego by rzecz wiekopomną można by zrobić!!! No dajcie CZADU!!!! Jedziemy z tym koksem!!! SIŁA W NAS SKORO NIE MA JEJ W "WYKWALIFIKOWANYCH" TWÓRCACH!!!

czwartek, 25 października 2007

Się wkurzyłem!!!

A właśnie! wkurzyłem się!
Obejrzałem znów kolejny horror, który horrorem nie jest i mam już tego serdecznie dość!!!
Jako zagorzały fan tegoż gatunku mówię BASTA!!!
Ni to straszne, ni to jakiekolwiek napięcie w sobie ma, a to co ja mam w sobie, to agresja na te wszystkie filmy, które gatunek ów próbują naśladować! To wręcz niemoralne jest!!!
Efekciarstwo, płytkie teksty, słodkie buzie, których broń Panie Boże, żeby krew nie zachlapała! I co to ma być?!?
Horror sam w sobie, ale tylko i wyłącznie jako podgatunek, próbujący się podszyć pod rzecz, która powinna straszyć widzów!
Rozpoczynam nową akcję!
Dajcie mi trzy miesiące a spróbuję napisać scenariusz do HORRORU z prawdziwego zdarzenia! Nic o Hrabiach i Hrabinach, nic o rozhulanych "laskach" w zamczysku pod wodzą pana Pujszo!
ZRÓBMY coś na prawdę dobrego!!!
Apel do wszystkich. Macie pomysł ślijcie!
Nie ukrywam pomysł na nakręcenie i zrobienie mi przyszedł, ale nie na kanwę... Jak coś wam chodzi po głowie TO DAWAJCIE!!! Biorę na siebie scenariusz, potem jakąś tam reżyserię, i w końcu POKAŻMY TYM WSZYSTKIM DUPKOM, NA CZYM TEN GATUNEK POLEGA!!!!!!
Liczę na odzew ;)

środa, 24 października 2007

Może coś poważnie? Byle nie za długo....

Mnie tak bierze czasem, żeby jednak sie z trochę innej strony pokazać. Ale ludzie tego nie lubią, no i ja też czasem... Se może po to innego bloga założę?
Nęci mnie takie poetyckie coś prozą żeby napisać... Pewnie głupie, ale ochota ochotą i to normalnie zrobię...
uwaga!

"Mam w sobie tyle miłości i nie wiem co z nią zrobić."
Męczy mnie ta fraza.
Zróbmy coś z nią.

"Mam w s" - ulepię z tego kulkę i podczepię pod kaloryfer...
Zima idzie, więc ciepło ją stopi.
"obie mił" - wyrzucę przez balkon,
ktoś pozbiera puszki - pewnie i to weźmie.
"ości" - idzie piątek....
zjem zamiast mięsa dyskryminowanej ryby...

"i nie wi" - znów ktoś puka do drzwi,
wrzucę do puszki, ktoś się uszczęśliwi...
"em co z nią z" - brakuje nawozu pod orzech,
moich rodziców, miał być piękny....
"robić" - przerobię na "rybić" i wrzucę na olej,
znów idzie piątek....


No! I teraz jestem twórczo spełniony :P

niedziela, 21 października 2007

O masturbacji tym razem będzie.... (ostro! nie!?!!) Dużo śmierci tu będzie :P

Złe słowo weszło czasu swojego do słownika. Takie wręcz brzydkie, że ani chłopcy ani dziewczęta się za nim nie oglądają... bo i jakże by za takim paskudztwem!
Ale nikt nigdy nie zadał sobie trudu dojścia do źródła tegoż obrzydlistwa! A może warto czasem w bagienku ugrzęznąć i się nad nim nieco zastanowić?
Pewnego wieczoru, geneza tego słowa wielce uwagę mą zaprzątnęła. Przed snem rzecz jasna, kiedy zmawiałem paciorek - Niech Nikt Nie Myśli, Że W Jakiejkolwiek Innej Sytuacji!
Gdy już zasnąłem nadszedł piękny sen, który dał odpowiedź na pytanie mnie nurtujące: skąd takie "brzydkie słowo się wzięło?!?
A więc to było tak.
Za siedmioma górami i siedmioma lasami, które zawsze szły siódemkami, bo tak je sprytnie rozdzielało siedem przesuwających sie spontanicznie płyt tektonicznych, żyła sobie mała sarenka. Sarenka na imię miała Sara, a na drugie Enka... Biegała sobie swawolnie po bambusowym lesie, bo taki jej los sprawił, i cieszyła się swoim życiem, które było przykładne i bez trosk. Nie polował na nią żaden krokodyl, lew, ani nawet wściekły orangutan... Miłe życie miała. No i aż trzyletnie, bo po takim czasie spotkała myśliwego Elmera, który ja zobaczył i ustrzelił....
Zdarza się....
Na pocieszenie powiem wam, że Elmer też długo nie żył, bo go szlag trafił przez pewnego królika, który nazywał go doktorkiem. Ponieważ rodzice Elmera mieli wielkie ambicje, więc nigdy nie pogodzili się z tym, że ich syn biega ze spluwą, zamiast leczyć ludzi... przytłoczyło to chłopaka i zapadł w zapaść przestraszną...
Też się zdarza....
Ale jak już szlag go trafił, to przyjaciele jego, w osobach myśliwego Perliczka i Antoniego z Kotłowni Przyleśnej (która nagrzewa do dziś glebę i ściółkę parku Białowieskiego, żeby życie w nich kwitło) wedle woli denata, skremowali go w ognisku leśnym na suchych liściach i jagodach równie wysuszonych... Prochy jego wrzucili do urny, którą niechcący porwał, szalony Predator, myśląc że to jajo Obcego...
Zdarza sie również.
No i to "niby jajo" wywędrowało poza naszą galaktykę, czyli do Sosnowca...
C.D.N.

Tam Predatora niechcący nadepnął przechodzień, a że ten miał palca achillesowego to od razu umarł!. Zrobił takie sobie: PUFF i w proch sie rozsypał. Przechodzień jeno zdążył w dłoń złapać urnę, która siłami newtonowskimi w dół zaczęła się poruszać... Tak się dziwnie zdarzyło, że owym przechodniem był sam Lucjan Szałański, który swym rubasznym głosem zakrzyknął:
"A cio to takiego?!?"
Predatora rozsypującego się w pył rzecz jasna nie zauważył, bo ma swoje lata i wzrok już nie ten co kiedyś.
Ale urna w dłoni mu nieźle sie ułożyła więc i ja pomacał ze strony lewej, prawej i nawet trochę od dołu. Zdolny nasz Lucjan! Na jego cześć trzy razy:
HIP HIP HIPOPOTAM!!!

Ale stało się jak się stało i Lucjan wrócił do domu. Położył się spać i gdy już stracił kontakt ze światem, cichy głos, po angielsku, powiedział mu: MUST.... MUST.... MUST!!!!!! Lucjan się przebudził, ale nie mógł dojść do tego o co chodzi! W końcu głos miał super ale mózg do dupy, i języków nie znał! Ale fraza wyżej wspomniana grała mu od tej pory pod płatem skroniowym!
Gdy rano wstał zamarzył o herbacie... zrobił oczywiście to co robią ludzie tylko w najgłupszych kawałach... Zaparzył sobie Elmera... Widzi, że fajne pudełko, że proszek niczego sobie to i czemu nie miałby go wrzątkiem potraktować...
Zdarza się....
C.D.N.
.....
..............
.....................

Gdy tylko wywar przechylił, zahuczało, zagrzmiało i pierdnęło niebo piorunem złocistym!
Oczom Lucjana ukazał się sam Budda w trzech osobach, czyli Budda w Marcepanie, Budda w Orzeszkach Ziemnych i Budda w Jałowcu. Wszyscy jednym głosem zakrzyknęli: "Orzesz Ty Lucjanie! Jak śmiesz brata Elmera przechylać! Od tej pory musisz poddać się znamienitemu rytuałowi, który imię twe skala, ale może i duszę twą oczyści! Rytuał to lizania urny co wieczór, a potem zlewania swego języka wrzątkiem z termofora, trzymanego tam przez 14 i pół minuty! To będzie Twoja ACJA!!!"
Lucjan poza angielskim nie znał tez słów z języka Staroportorykańsko-czeskiego, to i nie wiedział, że oznacza to pokutę!
Ale czy mógł sie oprzeć woli trzech wiszących na nim bóstw?!? Zwłaszcza, że na lekkie one nie wyglądały i w każdej chwili mogły zwalić mu się na łeb?!?
Do końca życia od tej pory miał gęsty i Niesmaczny smak w swoich ustach, ale spełniał obowiązek dany mu przez Buddę!
Obowiązek później nazwał przez demony drzemiące pod jego płatem skroniowym:
MAST URN ACJA!!!
(co jak każdy może wywnioskować, znaczy tyle, co:
Liż urnę przyjaciela Twego, którego prochy wrzątkiem zalałeś i polewaj następnie swój język wrzątkiem, który w termoforze spędził 14 i pół minuty...
)

Tu skończył się mój sen... Ale że słowo MASTURNACJA nieco odbiegało od tego, które znałem jeszcze z lat szkolnych, postanowiłem dociekać dalej. Pisałem listy do różnych instytucji i stowarzyszeń. Przedstawiałem im problem, który mnie nurtuje szukając rozwiązania, które by mnie zadowoliło. Wszyscy rozkładali ręce i mówili: Sorki...
Aż pewnego dnia, ktoś postanowił umówić sie ze mną na szczerą rozmowę w temacie.... To był pan znienawidzony przez miliony, i po tym co on mi wyznał, przestałem sie temu stanowi rzeczy dziwić.
Jerzy Urban rzekł (płacząc):
"Dobra! Zrobiłem to!!! Przeczytałem gdzieś o tej historii i sprofanowałem! Wymknęło się spod kontroli! Skąd mogłem wiedzieć, że mieszając to z moim nazwiskiem, dodając bluźnierczą ideologię i tworząc MASTURBACJĘ zrobię tyle kłopotu!!!"
Potem sie uśmiechnął, klepnął mnie w ramię i powiedział: "poza tym to lubię, Frajerze!"
I poszedł sobie w siną dal...
Taki to był Urban!

KONIEC



piątek, 19 października 2007

Zaszemrajmy strugą światła!

O kąpieli tym razem....
Brakuje mi normalnie swawolnego wypadu nad wodę jakąś... Pora zimowa nadchodzi, to i ciężkie to do spełnienia b.ędzie, ale sobie tak myślę, że nie ma jak się zanurzyć w cieczy, która swawolnie sobie faluje..... to zajebiście przyjemne jest zanurzyć się w wodzie, która bezmyślnie i dość ochoczo przyjmuje twoje ciało, żeby tylko je pieścić... Jak to w końcu inaczej nazwać?
Brakuje mi tego jak Bozię kocham, i normalnie mnie to nieco gnębi...
Ale w końcu fason trzeba trzymać...

poniedziałek, 1 października 2007

Ziemniak jako choroba przenoszona drogą udeptaną...

Mnie myśl ostatnio męczy i spać mi nie daje, a jednocześnie smyra i łechce dość pieszczotliwie, każąc mi zadać pytanie: skąd się nazwa ZIEMNIAK wzięła!
Nieco się obawiam, że kolektyw ogrodników różnej maści, zacznie mego bloga nawiedzać, gdyż jakby nie patrzeć warzywnym sie on nieco robi, ale z drugiej strony - w końcu każdy musi mieć swój jakiś fetysz mały ;) a to że ja po godzinach lubię chłostać się ogórkami kiszonym po pośladkach to powinno jedynie z tolerancją się spotkać a nie obelgą ;)
A temat oczywiście pojawia się nie bez kozery! Wyobraźcie sobie, ostatnio postanowiłem przekopać trawnik przed moim blokiem, w poszukiwaniu pięciozłotówki. Coś mi we śnie podpowiedziało, że ktos ją tam zgubił, a ja jestem zobowiązany do tego, by ją odnaleźć. Jak słyszę o pieniądzach, to mi włosy dęba stają, więc postanowiłem pokopać i sie wzbogacić o znamienne 5 zeta.... Kopię i kopię a tu normalnie trafiam jedynie na manuskrypt sprzed wieków, w którym historia jest zawarta taka, że aż mnie zwoje zabolały! Pięciu złotych nie znalazłem, ale normalnie muszę wam powiedzieć, że opłacało się! Zamiast pieniędzy znalazłem mądrość, która mi otworzyła zupełnie inny kanał patrzenia na ZIEMNIAKA!
I to co nie daje mi spokoju ostatnimi czasy to właśnie wizja tego, skąd nazwa ZIEMNIAK się na padole owym, do którego każdy z nas ma dostęp, się pojawiła.
Wszystko zaczęło się na dalekim Zachodzie...
Razu pewnego była sobie piękna Indianka imieniem Sosquatch. Piękna to była niewiasta i w zamiarach ku życiu skierowanym, tak normalnie totalnie niewinna. Dzionek jej każdy leciał bezpłciowo, aż do dnia gdy na horyzoncie jej wzroku nie pojawił się piękny, a do tego Boski Dżonny!
A ten miał wiele walorów! Pstrego konia, imieniem Bumszakalakalak, i dłuuuuuuuuugą lufę pistoletu na kapiszony - bo przemocy nie znosił, i dlatego nigdy go do wojska nie wzięli!!!
C.D.N.
....
.........
.................

Minus Dżonnego polegał na jednym, ale o tym będzie później...
Piękna Sosquatch od razu zapałała do Dżonnego. Wpierw jeno fascynacją, bo nigdy wcześniej nie widziała tak dłuuuugiej lufy, a potem uczuciem tak czystym i sterylnym jak niemowlę pielęgniarki zajmującej sie sterylizacją... Ale, jak to w opowieściach które życie pisze, nie mogło sie obyć bez problemów. W końcu ona była czerwona jak cegła, a on blady niczym niezmoczony w niczym papierek lakmusowy. To sie spotkało z wielka pogardą jej rodziny. Ona krzyczała, płakała, i stękała czasem gdy tchu jej zabrakło, że Dżonny to jest własnie to czego szukała przez życie niemalże całe, lecz niewzruszona rodzina pięknej Sosquatch miała to za nic!
Spotykali sie tak więc ukradkiem...
Gdy zmierzch zapadał, piękna Sosquatch wsiadała na źrebię swej ulubionej klaczy - to nie miało jeszcze wyrobionych kopyt, to i sie ukradkiem ślizgać w ciemnościach umiało, i pędziła ile sił w nogach (nogach pięknej Sosquatch- bo źrebię za niskie było, i żeby sie jakoś poruszać mogło, to ona jedną nogą je obejmowała, a drugą skakała niczym sarenka) w pobliże wzgórza, na którym z ukochanym swym sie umówiła. W manuskrypcie było, że bez pośredników!
Boski Dżonny i piękna Sosquatch godzinami obejmowali się na wzgórzu czule, aż w końcu dostali uczulenia na czułe przytulanie się. Pokryły ich krosty i rogowe wypustki!
Mimo przeciwwskazań, nie chcieli z tym skończyć!
Trzeba było się podjąć się wyzwań do tej pory nie stosowanych!
Piękna Sosquatch postanowiła wyznać Boskiemu Dżonnemu sekret jej rodziny, który już na zawsze miał odmienić nie tylko ich życie, ale i nadać sens istnienia całej ludzkości!
C.D.N.
....
...........
.....................

Otóż ojciec pięknej Sosquatch pracował niegdyś w tajnych służbach Królowej Angielskiej! Poza obowiązkiem zaspokajania jej, miał również wśród swych prac podlewanie ogródka... Podlewał go i podlewał, a rośliny rosły niczym szparagi w wiosennym słońcu. Cieszyło to Toma Hawka (tak miał na imię i na nazwisko ojciec pięknej Sosquatch) bo lubił swoja pracę i się przy niej nie pocił - później sie okazało, że to przez chorobę weneryczną, którą złapał od Królowej, ale póki nie wiedział to był radosny...
I tak pracował sobie spokojnie, aż pewnego dnia zabolał go narząd intymny!
Prostatowy Duszek (bo tak potem swym dzieciom o "dolegliwości" mówił, żeby koszmarów gastrycznych nie miały. Kochał je i dobrym człowiekiem był) szepnął mu kiedyś w tajemnicy: "ból minie, jeśli wysikasz się tu i teraz... Nie bój się, nikt się nie dowie!", a że ojciec pięknej Sosquatch uległy był nieco, to zrobił to prosto w chwasty rosnące sobie pomiędzy pomidorami... no a że pomidory królewskie i dorodne były to rzeczywiście nikt nie spojrzał w jego stronę!

Przerywnik:
Trzeba jeden fakt dorzucić z życia Toma Hawka, a mianowicie, że sukcesywnie był on molestowany przez służby Międzygalaktycznego Korpusu Do Spraw Niższej Inteligencji. Wszczepiali mu za każdym razem roztwór jodyny i czosnku, więc nie miał o tym żadnego pojęcia, ale wpływ to miało na późniejsze skutki! Fakty przedstawiam za manuskryptem, rzecz jasna.
Koniec przerywnika.

Po tygodniu ojciec pięknej Sosquatch przybył pomiędzy pomidory, żeby wyplenić zielsko zalegające między nimi. Jakież było jego zdziwienie, gdy dostrzegł rośliny, które nie przypominały niczego co do tej pory znał! Oto z połączenia mlecza i jego mleczno-białego moczu powstało coś, co z nóg go zwaliło! Jak już się zwalił to wyrżnął zębami o nowo powstały twór i stwierdził że to jest dobre! Nie mówiąc nic nikomu schował Pęda w swoje portki ogrodniczki i nie minęło dużo czasu, gdy uciekł za granicę...
Postanowił założyć hodowlę "tego czegoś"... Czegoś, czemu nie potrafil nadać odpowiedniej nazwy... Ale na szczęście piękna Sosquatch postanowiła opowiedzieć tę historię Boskiemu Dżonnemu, który przyczynił się do znalezienia najlepszej z możliwych nazw!
C.D.N.
.........
..............
................

Słońce wzeszło jak gdyby nigdy nic... Ptaszki ćwierkały i trawa pachniała. Krowy się cieliły a żółty skowronek nasrał na Boskiego Dżonnego...
Zdarza się...
W międzyczasie piękna Sosquatch zdążyła opowiedzieć Boskiemu Johnnemu tajemnicę jej rodziny... Działo się to wszystko na wielkim polu uprawny, gdzie rosła bezimienna roślina!
Johnny był wielce rad, że piękna Sosquatch mówi mu to wszystko, ale że nie miała ona daru przemawiania do ludzi, to i ziewał cały czas i wręcz niezmiernie.
Starał się on opanować ziewanie jak tylko mógł, żeby nie urazić pięknej Sosquatch. Oczy łzą nie jedną mu zaszły i ból w skroniach tępo znać o sobie dawać, ale twardy był i żeby przykrości ukochanej nie sprawić trzymał się jak tasiemiec jelita! Gdy piękna Sosquatch odwróciła się do niego plecami i pochyliła by zerwać owoc, chcąc by Johnny go skosztował, ten już nie mogąc się powstrzymać rozwarł usta wydając z siebie głośne:
ZIEEEEEEEEEEEEEEEEE (*)
Piękna Sosquatch w zaskoczeniu uniosła dłoń wbijając szarobrązową bulwę w jego usta, Johnny zagryzł, przeżuł, połknął... i rzekł jeno:
...MNIAM!
W głowie pięknej Sosquatch zakipiało, para z uszu jej poszła a oczy sie zaszkliły w przypływie geniuszu, który nawiedził ją pierwszy i ostatni raz w jej życiu! Oto wymyśliła nazwę dla swer rośliny!

ZIEMNIAM!!!

Ucałowała Dżonnego namiętnie i z języczkiem, po czym on uznał jej geniusz klepnięciem w pośladek!
Pobiegli razem do ojca, który wściekł się jak Dżonnego zobaczył, ale jak mu piękna Sosquatch przedstawiła nazwę, uściskał go jak syna i nakazał ożenić ze swą córką. Ten to zrobił i żyli długo i szczęśliwie, w bogactwie niezmiernym, które ZIEMNIAK (którego nazwę zmodyfikował wynajęty człowiek od PR) im przyniósł.

Koniec
(nareszcie, bo ileż można :P !)

piątek, 28 września 2007

Jakoś tak leniwie...

Jakoś tak leniwie, siedzę sobie właśnie i nie mam nawet pomysłu na to, żeby6 was oświecić jakąś obrazoburczą wizją... Kapusta mi już z głowy wyszła. i szukam na siłę tematu, żeby coś napisać. Jak tak dalej pójdzie, to normalnie zamieszczę tu swoje opowiadania! (Teraz czekam oczywiście na aplauz z Waszej strony, żeby to zrobić - bo jestem normalnie taki zajebisty, że i opowiadania muszą być dobre :P)...
No skoro tak prosicie (męczycie mnie smsami) to jutro to zrobię ;)
A poważnie to Stina NORDESTAM mnie buja... Ładnie śpiewa kobieta i warto się tym podzielić myślę....
Elektrownia Jaworzno puszcza piękne dymy... (taki a nie inny mam widok z okna pokoju mego). Wieczory takie jak ten są czasem potrzebne... Się trochę odmóżdżyć... pomyśleć o czymś... ładnym... celowo użyłem tego słowa... "Piękno" czasem jest słowem, zbyt górnolotnym.... a poza tym, rzeczy ładne, są bardziej dostępne zwykłemu człekowi, jakim w końcu jestem....
I tak czasem trzeba mi ładnego widoku z okna, świeżego powiewu powietrza, i dymu z papierosa, który się zmiesza z ową bryzą... taką jednorazową ... to takie leniwe, fajne momenty, które warto czasem złapać nie tylko i w chwili, ale czasem i zamknąć w pamięci... To tak cholernie uspokaja... nawet jak inni Ci mówią, że jesteś do niczego... że jesteś szmatą i mijają cię bez słowa na ulicy... Wszystkie twoje bolączki mogą zniknąć w chwili zobaczenia małego cudu... patrząc przez okno... i to jest piękne!
A w końcu jeśli cię to nie zachwyci i nie pokrzepi, to i tak zawsze możesz przez to okno wyskoczyć....

wtorek, 11 września 2007

Początek... czyli o Święcie Kapusty... czyli jak to się zaczęło...

Jest to generalnie dzień pierwszy....
Wzeszło słońce, potem szlag je trafił, a tu ktoś przychodzi do mnie i mówi, żebym zaczął, co nieco, w Internecie o jego pięknie pisać.
Pomyślałem, że w sumie piękno tegoż zjawiska każdy widzi, to co ja się tam wysilać będę... Napiszę o rzeczach nieco ważniejszych, jak na przykład o ... Święcie Kapusty!
Teoretycznie temat jak na początek słaby, ale z innego kąta nań popatrzeć to może i zafascynować! wszak nie każdy wie, że to kapusta właśnie dała początek istnieniom, które na dzień dziś człapia po ziemi i piszą bzdury przeróżne w Internecie...
Dlaczego temat? Ano kolega z pracy mnie oświecił dziś, że miało miejsce takie indywiduum właśnie, a ja ni cholery nie miałem o nim pojęcia!!! Wybiera się podczas tego czegoś Króla i Królową Kapusty, robi przeróżne konkursy, które w kapuście mają swoje trzony no i przede wszystkim zajada się kiszonką przez czas niemalże cały trwania imprezy tejże! (Ponoć są jeszcze walki półnagich pań w nadkisłym i stężałym nieco w konsystencji soku z tychże warzyw, ale to informacja niepotwierdzona!). W każdym razie, kolega powiedział, a mnie od razu przyszła na myśl wizja, którą niczym berbeć w pielusze kołyszon, miałem...
A wizja była wszechmocna!
Otóż:
Na początku był chaos. A chaos krążył w pustce i zawierał się w wielu nieprzebranych niciach splątanej ze sobą Kapusty. Nie bez kozery słowo to padło wielką literą, gdyż była to Kapusta WSZECHWIEKÓW!!! W pewnym momencie stężenie gazów ukryte w plątaninie znalazło swe ujście i nastąpił WIELKI WYBUCH! (Ktoś by powiedział: "eee tam, takie tam sobie Pufff...". Ale to nie było takie tam sobie "Pufff"... To było WIELKIE PUFFF!!!). Przyjmując terminologię z nawiazsu, jedyna i prawdziwą, WIELKIE PUFFF!!! zaczęło siać swe żniwo! Niewinna dotąd i niczemu winna nicość zaczełą poddawać się powolnej ekspansji kapuścienych nitek, które przeszywały ja na lewo i prawo!
"ZIUUUUUUUUUUUUUUUŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁ"
i
"ZIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁ"
było słychać niemalże w całej pustce!
Każdy fizyk by sie przyczepił, że w pustce nie ma możliwości żeby rozchodził się dźwięk... ale pustka już nie była taka jak dawniej! Rozlał sie w niej bowiem.... KAPUŚCIANY KWAS!
....
.....
......
C.D...
To co z niego wyszło było iście złe!! Wyszły, i tu przepraszam za bluźnierstwo....: WARSTWY!!!!
Każda z warstw się rozlała w swoją stronę tworząc niczym nie skalaną płaszczyznę! Te falowały między sobą i czasem sie nawet przecięły, niezmiennie wydzielając smród egzystencji!!!
Tak powstały poszczególne wymiary...

Przerywnik.
Niektórzy oczywiście twierdzą, że wymiary są jedynie trzy! Gwarantuję że mnogość wymiarów nie jest aż tak prosta! Można twierdzić, że CZAS jest wymiarem czwartym - ale po co zanurzać się nam w wymiarowości NIEMATERIALNEJ! Ta namacalna, ta, którą paluszkiem możemy tak tirli tirli poskrobać, jest o wiele ciekawsza, zwłaszcza, że NIESKOŃCZONA. A co najciekawsze i najważniejsze: wynika ona tylko i wyłącznie ze struktury KAPUSTY!!!!!!!!!!!!!!!!!
koniec przerywnika.

KAPUŚCIANY KWAS wciąż tłamsił się pomiędzy płaszczyznami wymiarów, aż w końcu w przypływie stężenia nadmiernego gazów i nałożenia się na siebie różnych materii dziewiczych - czyli błoniastych, nastąpiła WIELKA KUMULACJA! Rozegrało sie to na dwie tury, zapełniając wszechświat gwiazdami, planetami i wszelka inną materią - po miliardzie w środę i po miliardzie w sobotę...
Wybuch był tak olbrzymi a materia kapuścianych płaszczyzn tak śliska, że bez problemu wszelkie ciała zielone (błędnie do dziś nazywane "niebieskimi") rozrzuciły się równomiernie po strukturze wszechświata...
Pozostało jedynie do rozstrzygnięcia jedno nurtujące wszystkich pytanie: Jak w tym kapuścianym świecie zaistniało życie...?
C.D.N.
.....
......
.......
C.D...
Nadzwyczaj prosto się to rozegrało. Ni stad ni zowąd DUPNĄŁ PIORUN Z SATURNA i w kapuścianej mieliźnie pojawił się mały strzępek tegoż zjawiska. Taki normalnie mały, niepozorny, i jakoś tak w ciemię bity: KOSZ NA ŚMIECI. Nim ktoś to zauważył ( a sytuacja na tyle komfortowa była, że nikogo nie było , to i nie miał kto zauważyć) z kosza wychyliła się dłoń a za nią cała reszta. Był to ni mniej ni więcej Rozwięcław Milościwy, który kochał wszystko i wszystkich, których jeszcze nie było.Tak bardzo kochał wszelkich nieobecnych, że z miłości mu się normalnie na mdłości wzięło i musiał pójść na stronę. Taki to z niego był GŁĄB! Miał do wyboru: lewą, prawą, prostą bądź tylną, ale się potknął i ukosem twarz jego w koszu z którego wyszedł wylądowała....
Zdarza się.
Zagrzmiały zielone przestrzenie, gdy Rozwięcław dzielił sie ze światem tym co miał w sobie najlepszego! Ale nic więcej nie zrobiły, bo i nie mogły - były tylko przestrzeniami i wiedziały, że Rozwięcław szykuje nowy początek (co ciekawe, on sam jeszcze o tym nie wiedział!).
I tak otarł dłonią pan Miłościwy brzeg swych ust, nie wiedząc o tym, że w koszu na śmieci rośnie jego PROTOPLAST.
Jak się wypróżnił, tak Rozwięcław umarł. I dobrze bo w sumie głupi był. Ale zanim zdążył ujrzeć, to z Kosza na Śmieci zaczęły wypełzać małe głąby kapuściane które przepełnione jego wnętrzem śpiewały cicho: " TORTOM VERTE..., TORTOM VERTE, TRALALA LA, TRALALA...)... Pieśń była cicha i urocza, a głąby pod jej wpływem i aury polarnej zaczęły mutować.
Też się zdarza.
Powstały nowe twory jak: Komunisław Skory, Pierzysław Doprany, Kanikuła EmP(i)kowska, RuHana Bezmasła, Podwór Drapany, Kapsior Pachnący i wielu wielu innych...
Potem zaczęli łaczyć się w pary i pomimo zagrożeń, których mieli świadomość mnożyli dzieci...
....
Może koniec jest nieco oklepany, ale jakby nie patrzeć, tłumaczy, dlaczego tylu GŁĄBÓW krąży między nami....
Jedzcie kapustę dzieci wszelakie, bo w niej i początek i koniec wszystkiego znajdziecie ;)
Chyba, że lubicie fizykę i biologię :P
Wybór już do Was należy :P